Weźcie proszę pod uwagę moi drodzy, że żaden ze mnie polonista ni korektor. Didaskalia jest dla mnie niczym innym jak trudnym słowem, a mym ostrzem kpina, humor i szyderstwo. Jeżeli zatem ego rozsadza wam piersi i sprawia, że przez mniej szlachetne części ciała pozbywacie się uprzejmości na dźwięk słowa krytyki to nie jest to lektura dla was. Krzyż wam na drogę. Idźcie do diabła. Tymi słowami zaczynając przechodzę do oceny.
Słowo o estetyce
Jako, że moją jedyną kwalifikacją do krytyki czegokolwiek jest posiadanie oczu i innych receptorów bodźców świata to zacznę od wyglądu.
Choć nie jestem fanem blogów literackich (bo często są źle rozplanowane, a twórczość na nich jest zbita z kilku nieoheblowanych desek) to muszę powiedzieć, że tutaj się zaskoczyłem. Cały blog zaplanowany jest jak czytelna strona z newsami (vide BBC, czy CNN) - mamy newsfeed, mamy tagi, mamy komentarze. Wszystko zgrabnie poukładane. Musiało być z tym masa pieprzenia, ale warto. Czytając “Słońce nad antenami” nie mam wrażenia, że wlazłem do usyfionego buduaru gimnazjalnej poetki, a że zajrzałem do uporządkowanego sekretarzyka pisarki.
W nagłówku bloga widzimy skromny tytuł. Nie jest najważniejszy, nie rzuca się w oczy. Spina całość niczym grzbiet książki, ale, tak samo jak on, jest niezauważalny i pomijany - i dobrze. Tylko by tego brakowało by w tytule literackiego bloga (gdzie liczy się jakość pisanych tekstów) było nasrane jakichś tygrysów i innych szpiegów odwracających uwagę od zapisanych twórczości.
Poniżej widnieją zakładeczki, jak w skoroszycie, każda prowadzi do stosownej podstrony, lub na inny portal. Wszystko zostało dokładnie skatologowane i spisane. Kategorie, podkategorie i paragrafy. Jak w porządnym Dossier. Duży plus - lubię uporządkowane środowisko pracy. W tym wypadku jak najbardziej uzasadnione, bo pracy jest mnóstwo. Poszczególne zakładki prowadzą do opowiadań, wierszy i spisanych wspomnień i snów.
Z prawej strony bloga widzimy najbardziej popularne i poczytne artykuły, nieco niżej kategorie i rozwijane archiwum wszystkich wpisów. Nawet obrazek przedstawiający sierp księżyca z igłą kompasu po kliknięciu zabiera nas na facebookow’ą stronę z wyjaśnieniem co przedstawia. Czuję się jak oglądający telewizję - mam dostęp do całej masy treści, wystarczy tylko wcisnąć odpowiedni przycisk i wyświetli się ona na ekranie. Od najkrótszego wiersza, po profesjonalny reportaż. Wygodnie.
Od najkrótszego wiersza...
Muszę przyznać, że największe wrażenie ze wszystkich zamieszczonych na blogu utworów literackich (a jest ich w pizdu i ciut ciut) zrobiło na mnie Mglisko z 3 grudnia 2012 roku. Nie jestem koneserem sztuki składania rymów (których tu brak, to się nazywa podobno “wiersz biały”), ale mgli mnie po tym mglisku. Przed oczami stanęło mi zamglone miasto. Zalewający ulice mlecznobiały obłok wdzierający się pod ubranie i pozostawiający nieprzyjemne wrażenie lepkości i wilgoci. Gówno widać w tej mgle. I dobrze. Od tego jest. Choć krótkie, “Mglisko” w pełni oddaje to wrażenie odrealnienia po spacerze ulicami, które zaczynają się i kończą w gęstniejącym mleku. Kwaśnym od nadmiaru spalin i słodkim niczym poranna senność.
Muszę przyznać, że poszedłem też po linii najmniejszego oporu sprawdzając wszystkie wpisy, które blog wskazuje jako najpopularniejsze. Jednocześnie jest to, jak myślę, całkiem niezłe podsumowanie Słońca Nad Antenami.
Pierwszy tekst to opowiadanie o kocie. Nie będę pisał farmazonów w stylu: “Nawet jak na moją gruboskórność to poczułem ciepło kota” bo mi nie uwierzycie, i dobrze zresztą. Sami oceńcie czy kot was poruszy. Całe opowiadanie to strzępek wspomnień, delikatny jak pajęczyna i równie piękny. Brak w nim zbędnych informacji, niepotrzebnych słów. W zasadzie nawet nie wiemy jak ów tytułowy kot wygląda, bo jeżeli trzymać się ściśle przedstawionego opisu to składał się on wyłącznie z białego brzucha i trzech czarnych kropek. Niemniej ta kotowatość Dominiego ociera się o wszystkie litery w opowiadaniu dopraszając się uwagi i odrobiny pieszczot.
Nie jestem pewien, czy zamierzeniem autorki było opisanie istoty napełniającej radością i nadzieją. Ja to “ciepło” odebrałem jako przyjemne wrażenie, jak promienie popołudniowego, letniego słońca na skórze. Może nie “napełniające optymizmem z myślą o przyszłości”, ale bardziej jak “skinienie głowy starego przyjaciela, który nas mija idąc drugą stroną ulicy”.
… po profesjonalny reportaż.
List od geja-katolika (to jak żyd-murzyn) to już zupełnie inna para kaloszy. Stanowi chyba antytezę opowiadania o kocie. Nie jestem zresztą pewien, gdzie miałby się znaleźć kot w tym opowiadaniu.
Tematem przewodnim polemiki jest masturbacja, a właściwie to czy jest, czy nie jest ona grzechem. W zasadzie temat sam w sobie jest szalenie interesujący, bo można pod to pewnie podpiąć też prośby o oceny obcych sobie ludzi (a w szczególności przygotowywanie opowiadań sprawdzających oceniających), czy w ogóle zakładanie bloga (jedziemy razem na tym grzesznym wózku). Zwracam waszą uwagę na ten tekst ze względu nie tyle na jego kontrowersyjny temat, ale zupełnie inną formę. Widać, że poza pisaniem wierszy i memuarów autorka nie boi się składać zdań, które wnoszą do naszej szarej codzienności coś więcej niż odrobina kolorów. Poza tym w tekście mamy parę trudnych wyrazów, kilka zapożyczeń i tłumaczeń z języka greckiego i całą masę mądrych wywodów. Zgrzytnęło mi przy tym zdaniu: “jeśli chodzi o uznanie masturbacji za grzech, uważam jednak, że jest to tylko kolejna fizjologiczna reakcja, jak głód czy gorączka,” - nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że kiedy zaczyna mnie brać chuć, to nie zrzucam natychmiast pantalonów. Głodu kontrolować się nie da, a masturbację - jak najbardziej. Podobno obeznani w tej sztuce potrafią nawet za pomocą siły woli ustalić, kiedy konkretnie dokonają aktu samogwałtu, ale może to tylko mity i zwyczajnie się czepiam.
Jest jeszcze rozpoczynająca się właśnie saga: “Nadniebny Pociąg”. To taki pisarski “Adventure Time” - jak ktoś lubił przygody Jake’a i tego fajfusa Finna to pewnie polubi i to (w końcu nie co dzień gońcy muszą śpiewać swoje poselstwo).
Podsumowując
Pisanie recenzji takiego bloga jest zwyczajnie trudne, bo nie mam się do czego przyjebać - gramatyka, ortografia jest co najmniej poprawna, a przynajmniej jest na takim poziomie, że (nie będąc polonistą) nie dostrzegam błędów. Jeżeli chodzi o treść bloga to w zasadzie też nie mogę wyrazić jakichś krytycznych uwag. Jest tyle tego towaru do wyboru i tak różnej natury i tematyki, że absolutnie każdy znajdzie coś dla siebie. Nie lubisz wierszy? Przeczytaj opowiadanie. Nie grzeją cię opowiadania? Tu jest polemika. Wolisz coś lżejszego? Proszę - oto wiersz. Nie chcesz wysilać pieprzonej mózgownicy, to dla Ciebie autorka przygotowała dział z rysunkami.
Słońce nad antenami jest jak pierdolony stadion dziesięciolecia z Warszawy (świeć Panie nad jego duszą), każdy znajdzie tu coś dla siebie. Jest nawet jedno kazanie. Łącznie tekstów (z tego co widzę) jest prawie dwieście. To niezły wynik, patrząc na inne blogowe pisarki i poetki.
Ponadto autorka nie ma w zwyczaju wypinać półdupków na swoich czytelników i stale odpowiada na ich komentarze. Do tego organizuje im konkursy i prowadzi profil facebookowy swojego bloga z dokładnością i zaangażowaniem godnym “lepszej sprawy”.
Nie jestem zwolennikiem polskiego systemu oceniania. Jednak biorąc pod uwagę jak Że Pała Mała uparła się na system od 1 do 6 to skorzystam z oceny numer 5, żeby nie rozpierdalać tagów i czego jeszcze. W tym wypadku to ocena w pełni zasłużona - kawał świetnie wykonanej roboty, kompletnej i pełnej. Nie dam 6, bo 6 to ideał, a żeby móc przyznać taką ocenę to musiałbym zostać zdmuchnięty z tronu podczas otwierania strony.
Słońce nad antenami nie zdmuchnęło mnie, ale z pewnością to ten rodzaj biblioteczki, do której można (a nawet powinno się) sięgnąć od czasu do czasu po pokrzepiającą lekturę. Może od tego niektórzy bloggerzy i bloggerki by zmądrzeli.
Ocena bloga: 5
Zostawiam was zatem z myślą na dziś: więcej czytać.
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz